Back To The Future Strona Główna Back To The Future


FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Odpowiedz do tematu
Poprzedni temat :: Następny temat
To jest post dla tych co chca przeczytac cos ciekawego na
Autor Wiadomość
Adx 


Wiek: 35
Dołączył: 02 Sty 2005
Posty: 812
Skąd: Z Nienacka
  Wysłany: 2008-03-12, 19:17   To jest post dla tych co chca przeczytac cos ciekawego na

Lucilla obudziła się równo ze wschodem słońca. Nigdy nie lubiła spać zbyt długo. Powolnym krokiem wyszła z satynowej pościeli i rozprostowała kości, przeciągając się przed lustrem. Mimo, iż była niedziela, nie mogła się obijać, jak przeciętny obywatel USA. Na jej głowie spoczywało wiele ważnych spraw. Od lat bowiem pracowała jako gospodyni w pałacu prezydenckim. Sprawowała pieczę nad czystością w budynku, grała pierwsze skrzypce w kuchni. Cieszyła się ogólnym szacunkiem.
Tej niedzieli oprócz ustalonych obowiązków musiała umyć okna w sali konferencyjnej. Kobieta, która na co dzień się tym zajmuje, złapała podobnie jak większość służby grypę. Przygotowanie śniadania i wydanie poleceń, dotyczących innych posiłków, nie zajęło wiele czasu, więc szybciej zaczęła pracę w sali.
Każdy, kto znał tę na oko pięćdziesięcioletnią kobietę, mógł powiedzieć, że jest nadzwyczaj pracowita i dokładna. We wszystko zawsze wkładała całe serce. Teraz również była zaaferowana swoim zadaniem, choć mycie okien wydawałoby się czynnością, jak każda inna.
Stojąc na drabinie z ociekającą od piany ścierką, nie zauważyła, jak wielkie wrota sali otworzyły się, wydając nieprzyjemne odgłosy, wręcz jęki. Do pomieszczenia wszedł prezydent. Osobistość bardzo szanowana w kraju. Nic dziwnego, był w końcu przywódcą. Jednak to jego zwyczajny, prosty styl bycia przyciągał ludzi, zwłaszcza tych z niższych sfer.
- Witaj Lucillo. Jak idzie ci praca? – zaczął przyjaznym, jak to miał w zwyczaju, tonem.
- Ależ tak dobrze, jak nigdy, panie prezydencie. – Lucilla odpowiedziała z serdecznym śmiechem.
Nigdy na nic nie narzekała. W gruncie rzeczy naprawdę nie miała powodu. Miała dach nad głową, notabene w najpopularniejszym budynku w USA, stałe dochody, przyjaciół. Była uważana za członka rodziny.
- To mnie cieszy. Czy masz dziś ważną robotę na popołudnie? – mężczyzna rzadko się orientował, co robią jego podwładni.
- Jak co dzień, panie prezydencie. – Lucilla dała odpowiedź zgodną z prawdą, lecz w jej słowach nie było czuć goryczy, ani zmęczenia.
- Ach, no bo widzisz... tak się zastanawiałem, czy dałabyś radę przypilnować przez dzisiejsze popołudnie Patricka? Nancy, niania naszego synka się rozchorowała, a mamy ważną konferencję...
Słowa prezydenta, osoby, która praktycznie nie musiała się liczyć z nikim i niczym, poza prawem, mogą wydać się dziwne. Dla niego jednak były typowe. Czwarty Mąż Stanu, Feliks Staverson, nie wydawał rozkazów. On prosił. Prosił nawet swoją służbę, z którą na dobrą sprawę nie musiał się liczyć.
- Nie musi pan nawet pytać! To będzie prawdziwa przyjemność! – Lucilla przystała bez problemu na prośbę sir Feliksa, ale w głębi duszy wiedziała, że dodatkowy obowiązek pokrzyżuje jej plan dnia. Nie było wyjścia. Trzeba było wywiązać się z powierzonego zadania.

Pan Staverson odczuł wyraźną ulgę, co było widać po jego twarzy. W czasie ich rozmowy do sali przydreptał sprawca całego zamieszania, mały Patrick.
- Synku, cieszysz się, że zostaniesz dziś z ciocią Lucy? – prezydent jednym ruchem ręki posadził malca na swoim ramieniu, narażając marynarkę na pogniecenie.
- Kocham ciocię Nancy, ale ciocia Lucy też jest dobra. – odpowiedział chłopiec niezbyt zrozumiałym językiem, gdyż z wielkim zapałem ssał kciuka.

Gospodyni bez słowa wzięła malca za rączkę i poszli do jego pokoju, gdzie były zabawki. Trudno, praca musiała poczekać. W międzyczasie Staverson z żoną znikli z polu widzenia synka, żeby przypadkiem się nie rozpłakał.
- Usiądź sobie grzecznie, złotko. Będziesz rysował, a ja posprzątam twoje zabawki. – rzekła Lucilla, po czym schyliła się po wiklinowy kosz.
Patrick był dzieckiem z nienagannymi manierami, ale trudno wymagać od pięciolatka, aby podczas zabawy nie porozrzucał pluszaków i samochodzików. Ostatnimi czasy pokojówki przymknęły oko na to, że wszystko było w totalnym nieładzie. Powiedzmy sobie szczerze - chyba nikomu nie chciałoby się wykonywać codziennie tej samej pracy.

Chłopczyka wciągnęło zajęcie wymyślone przez tymczasową opiekunkę. Rysował z wypiekami na twarzy. W ciszy, jaka panowała w pokoju, dało się usłyszeć, jak jeździ kredką po papierze, starannie kolorując każdy element. Skończywszy, zabrał kartkę ze stołu i podszedł do Lucilli, która już dawno uporządkowała wszelkiego rodzaju miśki i Spidermeny w koszu, a teraz siedziała w bujanym fotelu i przyglądała się maluchowi.
- Zobacz ciociu. Narysowałem to specjalnie dla ciebie. – Patrick podał jej kartkę, która udekorowana była najrozmaitszymi drobiazgami.
Cały rysunek przedstawiał scenę, w której Lucilla jest królową ogrodu. Wokół niej latały ptaki, wkładając na głowę kwiatową koronę. Jak na pięciolatka, obrazek był świetny.
Po twarzy gosposi popłynęły łzy. Miała ochotę rozpłakać się na dobre, ale bała się, że chłopczyk źle to odbierze. Ukradkiem otarła policzki rękawem i wydusiła z siebie stłamszone:
- Dziękuję.

Po zabawie przyszła pora na obiad. Lucilla wzięła podopiecznego do kuchni, gdyż bardzo chciał zobaczyć, jak szykuje się jedzenie.
- Ciociu, a czy możemy dzisiaj zjeść tutaj? Tu jest przytulnie. – mały był oczarowany wielkością, wyposażeniem i zapachami kuchni.
Gospodyni trochę się zmieszała, nie wiedziała bowiem, czy prezydent i jego żona pozwoliliby chłopcu jeść w tym pomieszczeniu. Po chwili wahania stwierdziła, że nie ma w tym nic złego, a prezydent nie musi się dowiedzieć.
- Usiądziemy przy tym stole, tu nie jest tak gorąco. – posadziła Patricka na wysokim taborecie i podała mu talerz z obiadem.
Jedzienie widelcem szło dziecku niezgrabnie, do tej pory karmiła go niania. Lucilla musiała mu pomóc, bo bała się, że podopieczny wyrządzi sobie jakąś krzywdę ostrymi sztućcami.
- Dobra rybka. Mama mówi, że od tego będę duży i mądry.
- Ma rację. Ale ty już jesteś duży i mądry.

Po obiedzie z deserem przyszła pora na ogólną sjestę – czas wolny dla prezydenckiej rodziny i dla służby. Każdy ma prawo do odpoczynku. Prezydent pozwolił swoim podwładnym odpoczywać w wielkim salonie lub ogrodzie, w zależności, na co mieli ochotę.
Patrick po jedzeniu czuł się pełny jak nigdy. Jak wiadomo, pięciolatek potrzebuje ruchu. Pogoda była piękna, jak na kwiecień, więc panicz chciał pobawić się na dworze.
- Ciociu, mógłbym iść do piaskownicy? – spytał Lucillę, wyglądając przez okno, jak świeci słońce.
Kobieta nie lubiła przebywać na świeżym powietrzu. Bynajmniej nie wtedy, gdy jest ciepło. Ale jak tu odmówić uroczemu malcowi?
- Oczywiście, kochanie. Poczekaj, przebierzemy spodenki.
Po chwili dziecko ubrane w rybaczki i słomkowy kapelusz wyruszyło z ekwipunkiem w plener. Lucilla wyszła na taras i usiadła pod parasolem, mając dobry widok na chłopca. Ten powędrował już do piasku i ciocia go nie obchodziła. Ach, te dzieci – pomyślała, sięgnąwszy po książkę ogrodnika, który w wolnych chwilach siedział tam, gdzie teraz ona.

Lektura nie była jednak wciągająca. Szybko znudziła się kobiecie, która postanowiła wyciągnąć się wygodnie na leżaku. Pięć minut – pomyślała, po czym zasłoniła sobie oczy kapeluszem.
Bardzo szybko zasnęła. Nic jej nie przeszkadzało, mały bawił się grzecznie i cicho, nie pracowały żadne maszyny... po prostu idealne warunki do ucięcia sobie drzemki.

Po dwóch godzinach, jakiś koszmar wyrwał ją ze snu. Ale twardo spałam – pomyślała. Czas na podwieczorek dla mojego małego podopiecznego – po przejściu tej myśli przez jej głowę, przypomniała sobie, że chłopczyk bawił się w ogrodzie. Poszła go zawołać. Krzyczała dość głośno, gdyż ogród był duży, a piaskownica stała na samym jego końcu. Odpowiadała jej tylko odbijające się echo. Szła dalej, wołając Patricka coraz głośniej. Znów nic. Pewnie zasnął w piasku, zmęczony zabawą – tłumaczyła sobie w duchu. Skierowała się w stronę góry żwiru. Malca nie było! To już nie podobało się gospodyni. Mógł mnie uprzedzić, że pójdzie się bawić gdzieś dalej – mruknęła pod nosem i odgarnęła z twarzy włosy. Z piaskownicy wychodziły ślady. Dużo śladów. Wątpliwe było, żeby przyszedł do Patricka jakiś kolega. Strażnicy mieli zakaz wprowadzania na teren posesji obcych. Lucilla podążyła wzdłuż śladów. Długo szła tropem myśląc, że chłopiec bawi się z nią w podchody. W końcu piaskowa linia się urwała. Musiała. Kobieta uniosła głowę i ujrzała bramę. Piękną, wysoką bramę, powykręcaną w najrozmaitsze wzory przez najlepszych rzemieślników Ameryki. Wyglądała ona jednak inaczej niż zwykle. W pierwszej chwili można by stwierdzić, że czegoś w niej brakuje. To też zauważyła gosposia. Ale nie był to ubytek jakiegoś drobnego kawałeczka. Brakowało... co najmniej całego fragmentu! Lucilli nie chciało się to zmieścić w głowie, ale w tej samej chwili na jej czole pojawiły się wielkie krople zimnego potu, a przez ciało przeszedł dreszcz. Na pewno nie zwiastowało to nic dobrego. Wyszła przez spory otwór wykuty (wycięty, albo wypalony, trudno stwierdzić) w bramie. Rozejrzała się wkoło i zobaczyła wiaderko, z którym panicz wychodził się bawić. Obok pękniętej zabawki były wyraźne ślady... spalonych opon. Kobietę aż zamroczyło. Przeczucie, które towarzyszyło jej od kilku minut, było prawdziwe. Syn prezydenta został PORWANY!

Stała jak wryta. Nie mogła przecież nic zrobić. Zaczęła tupać nogami i rwać sobie włosy z głowy, wydając przy tym histeryczne krzyki. Ona, opanowana i spokojna, zawsze dysponująca nienagannymi manierami. Służba, której sjesta skończyła się już dawno, od razu zrozumiała, że cos musiało się stać. Wszyscy odłożyli robotę i wybiegli do ogrodu. Widząc Lucillę, rzucili się do dziury w bramie.
- Co tu się stało, na Boga! – ogrodnik widząc pobojowisko, złapał się za głowę.
- Ja tylko na chwilę zamknęłam oczy. Mały bawił się grzecznie, nawet nie hałasował... – gospodyni nie mogła normalnie mówić, bo z nerwów drżały jej także usta, a w miedzy czasie leciały do nich łzy.
Nikt nie wiedział, co robić. Nikt też nie obwiniał Lucy za to, co się stało. Jedynym rozsądnym wyjściem było powiadomienie rodziców Patricka. Nikomu nie paliło się do wykonania telefonu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to będzie naprawdę trudne zadanie.
- Ja to zrobię. Ja zawiniłam, więc to ja będę ponosić wszelkie tego konsekwencje. – gosposia otrzeźwiała i z zaciętą miną ruszyła do budynku, by wykonać telefon.

Gdy ta straszna wiadomość dotarła do prezydenckiej pary, wykonującej swoją pracę, nie wiedzieli, co zrobić. Jak w amoku wybiegli z pomieszczenia, w którym odbywała się konferencja, odbierając reporterom szansę na przeprowadzenie wywiadów. Szybko wskoczyli do limuzyny, która ruszyła z piskiem opon. Drogę mieli utorowaną, eskorta policyjna wstrzymała na czas przejazdu ruch. Dziesięć minut zajęło dojechanie do rezydencji. W trakcie jazdy szofer złamał chyba wszystkie przepisy, jakie zawiera kodeks drogowy. Jednak nie to się teraz liczyło.
- Lucillo, gdzie jest mój syn, czy widziałaś jakieś podejrzane typy, pojazdy... – sir Staverson chodził w kółko, wymachując rękami ze zdenerwowania.
- Panie prezydencie, on tak cicho się bawił, a ja się zdrzemnęłam. Słowo daję, nic nie słyszałam!

W trakcie rozmowy prezydenta z kobietą, służby specjalne, pełniące swoje zadanie w pałacu, zawiadomiły wszystkie jednostki policyjne i wojskowe w całej Ameryce, a kto wie, może i w świecie. W głębi serca czuli, że to oni częściowo zawinili – powinni pilnować bram, choć prezydent wyraźne nie życzył sobie kręcenia się uzbrojonych mężczyzn po ogrodzie. Teraz tym bardziej zależało im, aby Patrick się znalazł.

Sir Feliksa nie uspokajał fakt, że policja robi, co może. Jego pozycja społeczna nie przeszkadzała mu, by dać ogłoszenia do prasy, drukować ulotki z informacją o synu... robił to wszystko z desperacji. Plusem było, że jest przełożonym różnego rodzaju organizacji i wydawnictw. Dzięki temu gazety i telewizja w trybie ekspresowym nadawały komunikaty i serwisy z wiadomością o zaginięciu najważniejszego dziecka USA. Do tego dołączono apele z prośbą o udzielanie jakichkolwiek istotnych informacji. Prezydent chcąc zachęcić rodaków, za konkretne i przydatne poszlaki wyznaczył nagrodę miliona dolarów. Gdyby mógł, oddałby wszystko, ale większość pieniędzy, to środki inwestycyjne narodu.

W White Heaven, siedzibie prezydenckiej rodziny, wszyscy siedzieli jak na szpilkach. Eleonora Staverson, stała nieruchomo, patrząc w ścianę. Po licznych atakach histerii, pałacowa służba medyczna podała jej leki uspokajające. Sam prezydent nieustannie chodził po sali, obwiniając się za całą sprawę. Służba nie pracowała. Nikt nie przejmował się, że nie będzie kolacji, ani wypolerowanych podłóg. Nikt nie był w stanie skupić się na niczym innym niż na tajemniczym porwaniu chłopca. Lamenty i płacze, jakie urządzali zgromadzeni, dochodziły chyba do Europy. Wszyscy zachowywali się tak, jak gdyby Patrick umarł. W takiej sytuacji każdy myślał o najgorszym.

Kolejne dni nie przynosiły żadnych informacji. Niewątpliwie, w akcję włączył się cały świat. Do prezydenta przychodziły listy z wyrazami współczucia, słowami pocieszenia. Nie cieszyło go to. Przez ten krótki czas na jego głowie przybyło siwych włosów. Zamknął się w gabinecie, odmawiał wizyt reporterów, dla których taka tragedia była świetnym materiałem, nie rozmawiał nawet z własną żoną. Chciał być sam. Sam uporać się z rozpaczą, która tak boleśnie kłuła go w sercu. Tymczasem Eleonora była na skraju wyczerpania. Zarówno fizycznego jak i nerwowego. Nie jadła, nie piła. Cały czas płakała. Służebnice starały się ją pocieszać, ale same chodziły jak strute, więc niezbyt im to wychodziło.

Tydzień po zaginięciu w domu prezydenta odezwał się telefon. Wszyscy w napięciu czekali, aż sir Staverson go odbierze. Patrzył tępo w słuchawkę. Zapewne, tak jak u innych, pojawiła się w nim iskierka nadziei, że to ludzie, którzy zabrali mu syna. Po chwili wahania niemal rzucił się na słuchawkę.
- Słucham? Kto mówi? – krzyczał, a echo do niego wracało, gdyż FBI założyło podsłuch, w razie telefonu od porywaczy.
- Tatu...tatusiu...pomóż... – cienki głos odpowiedział na pytanie.
Prezydentowi odpłynęła krew z twarzy. Nie wiadomo, jakie rządziły nim teraz emocje. Czy była to bezgraniczna radość, że usłyszał syna? Czy ulga, że w ogóle żyje? Czy był to jednak znak strachu?
Dumania przy telefonie przerwał mu gwałtowny jazgot, wydobywający się z słuchawki.
- Słuchaj, pańciu zakuty w garniturku! Kochasz synka? – wybełkotał mężczyzna, zapewne porywacz.
- Tak! Proszę mi powiedzieć, nic mu nie zrobicie? Nie możecie! Wtedy ja was zabiję! – Czwarty Mąż Stanu stracił nad sobą panowanie, słysząc zwyrodnialca.
- Spokojnie ziomuś, nie jesteś taki wielmożny, jak ci się wydaje. Dzieciakowi nic się nie stanie, jeśli zrobisz nam przysługę.
- Zrobię wszystko, ale błagam, oddajcie mi syna!
- Widzisz, mamy XXI wiek. Ludziom bez szkoły jest ciężko, a kasa by się przydała. Odpalisz nam z trzy miliony, a bachor wróci w jednym kawałku.
Po usłyszeniu żądania prezydent miał mieszane uczucia. Z jednej strony obiecał, że zrobi wszystko, a z drugiej obawiał się, że gang weźmie okup, a nie odda mu syna.
- Umowa stoi. Powiedzcie tylko, gdzie moja ekipa ma czekać z pieniędzmi. – Staverson odzyskał dyplomatyczny zmysł.
- Ale my się chyba nie zrozumieliśmy! Jeszcze tego by brakowało, żebyś psy nasłał! Albo przyjedziesz osobiście, albo pożegnasz się z gówniarzem!
- Przyjadę, choćby na drugi koniec świata.
- W takim razie pojutrze o 20.00 w lesie przy Croptown. I masz być sam!
- Tak...
Porywacze nie usłyszeli już ostatniego słowa prezydenta, gdyż przerwali połączenie.

Następnego dnia do pałacu przyjechały najbardziej wyszkolone służby Ameryki. Razem z prezydentem Staversonem mieli uzgodnić plan przekazania okupu, zachowując warunki narzucone przez porywaczy.
- Zrobimy tak, panie prezydencie. Pan, tak jak życzyli sobie tamci ludzie, z walizką pojedzie sam. My zostaniemy na skraju miasteczka, monitorując wszystko dzięki specjalnym chipom. – Robert Mastriani, główny przywódca akcji, dawał wskazówki prezydentowi.
- A jeżeli coś pójdzie nie po naszej myśli, jeśli oni nie będą mieć Patricka, albo będą agresywni?
- Wtedy my wkroczymy do akcji. Proszę się nie martwić, będziemy czuwać nad pańskim bezpieczeństwem.
Po krótkiej rozmowie, prezydent udał się na zapoznanie ze sprzętem. Pracownicy Mastrianiego pokazywali mu, do czego służą chipy, i jak w razie potrzeby ma z nich korzystać, żeby podstawione służby mogły wszystko widzieć i słyszeć.

Nadszedł dzień rozwiązania problemu. Dla wszystkich zgromadzonych w White Heaven noc go poprzedzająca była nieprzespana i pełna emocji. Starsze służki wznosiły modły, reszta nie mogła spać z podekscytowania całą sprawą. Jedyną osobą, która spała, był sir Feliks. Musiał być wyspany, żeby logicznie myśleć przy starciu z gangiem porywaczy. Niby przekazanie pieniędzy nie jest jakimś wielkim wyczynem, ale jeśli chodzi o życie własnego dziecka, nie można stracić zmysłów.
Od siedziby prezydenta do umówionego miejsca transakcji było trzydzieści kilometrów. Staverson, pod utajnioną eskortą policji, wyjechał z White Heaven godzinę przed czasem. Wolę być wcześniej, niż się spóźniać – pomyślał. Zawsze był punktualny, tak ważna praca wymagała sumienności.

Szedł niepewnie, zaciskając nerwowo walizkę, jakby z obawy, że ktoś mu ją wyrwie. W lesie nie było śladu żadnego samochodu. Przecież chyba nie przyszli na pieszo – prezydentowi wydało się to podejrzane. W tej samej chwili znajomy głos zaskoczył go od tyłu.
- Widzę, że się zrozumieliśmy. Kasa odliczona? – oprych obrzucił spojrzeniem walizkę.
- Taaak, co do grosza. To gdzie jest mój syn? – Staverson zapytawszy, ruszył przed siebie. Zatrzymał go jednak gwałtowny ruch porywacza.
- Nie tak prędko. Od naszej ostatniej rozmowy wiele się zmieniło. Po przekalkulowaniu aktualna stawka okupu jest za mała. Dodasz kolejne tyle, a następnym razem dzieciak przyjedzie z nami.
W prezydencie ze złości zawrzała krew. Czuł się oszukany, wykorzystany. Po jego policzkach leciały łzy, lecz w ciemnościach nie można było ich dostrzec. Stwierdził, że bandzior nie może być rodzicem. Jeśliby nim był, wiedziałby, co to znaczy strach przed straceniem własnego dziecka. Był moment, że chciał krzyknąć do chipa w marynarce, że potrzebuje pomocy. Opamiętał się w ostatniej chwili, powtarzając w myślach słowa zwyrodnialca – żadnych psów.
- Dostaniesz te cholerne pieniądze, ale jeśli następnym razem wystawisz mnie do wiatru, możesz zacząć liczyć sobie dni do końca pobytu w więzieniu! – starał się, by jego głos brzmiał wiarygodnie, dlatego dorzucił ostrzejsze słowa, czego nie miał w zwyczaju.
Oprych nic nie odpowiedział. Najspokojniej w świecie zgasił papierosa, a na koniec rzucił w stronę rozwścieczone i rozżalonego prezydenta:
- Do następnego, ziomuś.

Cała akcja trwała około godziny. Gdy bandzior oddalił się na bezpieczną odległość, eskorta podjechała po prezydenta, który stał nieruchomo z głową pochyloną niemal nad samą ziemią. Droga powrotna dłużyła mu się niemiłosiernie. Do domu wlókł się zdruzgotany. A tam wszyscy poderwali się z miejsca, obrzucając go pytaniami „Gdzie Patrick?”, „Czy jest cały?”. Mężczyzna nie miał siły ani ochoty odpowiadać na te pytania. Zamknął się w gabinecie, nie dzieląc się informacjami nawet z żoną, choć dobrze wiedział, że ona przeżywa zniknięcie syna tak samo, jak on.

Data kolejnego spotkania ustalona była na za tydzień. W tym czasie nikt nie reagował na apele w prasie i telewizji. Zupełnie, jakby dziecko zapadło się pod ziemię. Krzepiąca była myśl, że Patrick żyje, a sprawa okupu jest pod kontrolą. Kolejne trzy miliony nie były dla prezydenta wielkimi pieniędzmi, ale podskórnie miał nadzieję, że porywacze nie zażądają więcej.

Następna walizka pieniędzy była już gotowa. Spotkanie miał odbyć się tak samo, jak poprzednio – prezydent idzie sam, a policja czeka ukryta na skraju miasta. Staverson kroczył nerwowo prze lasek, a ściółka leśna trzeszczała mu pod nogami. Synku, dzisiaj będziesz już z nami, mamusią i tatusiem. – usilnie trzymał się tej myśli, a na wspomnienie dziecka na twarzy pojawiał mu się uśmiech.
- No, jesteś wreszcie. Kolejne działo masz? – zagadał do prezydenta rzezimieszek, jednakże nie ten, co poprzednio.
- Tak. Wszystko jest, jak życzył sobie twój s z e f .
- Mam nadzieję, ale trochę ci gościu nie ufam.
„Ci gościu”... jednak nie dobre maniery liczyły się w tej chwili. Facet przykucnął chwiejąc się na boki. Czuć było od niego alkohol. Wysypał zawartość ogromnej walizki i zaczął liczyć forsę, przyświecając sobie latarką. Prezydent stał boku, pełen radości, że zaraz zakończy się ceremonia liczenia i będzie trzymał w objęciach syna.
- No, postarałeś się. Kasa gra.
- Czy teraz już mogę odzyskać dziecko?
- Chwila. Muszę mieć pewność, że nic nie kombinujesz. Gdy zniknę za linią horyzontu, ty zrobisz piętnaście kroków naprzód, następnie dwadzieścia w prawo. Pod największą sosną czeka na ciebie bachor.

Staverson posłusznie wysłuchał rozkazu. Czekał, aż oprych zniknie w umówionym miejscu, a następnie szedł zgodnie ze wskazówkami. Gdy doszedł do drzewa, które wydało mu się największe, zaczął wołać:
- Patrick! Patrick! Już dobrze synku! To ja tatuś! Słyszysz mnie?
Powtórzył to trzy razy, z większą siłą w głosie. Cisza. Wyciągnął telefon i zaczął świecić po podłożu, w nadziei, że maluch ułożył się wygodnie na trawie i zasnął. Obszedł najbliższą okolicę. Nic. Czuł się na tyle bezpiecznie, że wyciągnął chip i wezwał policję, by pomogła w szukaniu. Po chwili przyjechali, a policyjny kogut prześwietlał las na niebiesko. Wszyscy zaangażowali się w poszukiwania. Na kolanach dotykali wszystkiego, co było wielkości pięciolatka. Na darmo. W końcu Robert Mastriani poszukał wielki wór. Delikatnie, w rękawicach, rozchylił materiał. Odór, jaki się z niego wydobył odrzucił go na bok. Podobnie asystę, która świeciła mu latarkami. Taką już mieli pracę. Czy zapach miły, czy nie, musieli doprowadzić śledztwo do końca. Ostrożnie wyjęli zawartość worka na ziemię. Był to człowiek. Konkretniej zwłoki całe we krwi, a obok kapelusz, mocno zniszczony. Prezydenta ciekawiła ta zagadka, więc z zatkniętym nosem pochylił się na ciałem. Policjant jechał latarką wolno, od dołu do góry. Gdy światło padło na twarz, prezydent zdążył tylko wydać stłumiony jęk, po czym runął jak długi. Zgromadzeni domyślili się, dlaczego. Trup był SYNEM prezydenta!!!

Zabrali ciało do chłodni, gdzie wykonano szczegółowe badania. Staversona odwieźli do szpitala. Do ostatniej chwili zwlekali z telefonem do White Heaven. Strasznej prawdy jednak nie można ukrywać.
Gdy o rozwiązaniu sprawy dowiedziała się matka chłopca, nic nie powiedziała. Przeszła z tępą miną dwa kroki naprzód, po czym upadła. Nie była to zadziwiająca reakcja. Podobnie zachowała się Lucilla, która na wieść o śmierci panicza, poczuła okropne kłucie w sercu. Nie był to znak choroby serca. Były to wyrzuty sumienia, choć prezydent i wszyscy inni zapewniali ją, że to, co się stało to przypadek. Nikt nie płakał. Mastriani, przyjeżdżając do rezydencji (zrezygnował z telefonu, uznał to za niegrzeczne), spodziewał się zbijania drogocennych ozdób, wybuchów płaczu i krzyków, które tyle razy już słyszał – „Dlaczego? Dlaczego to akurat on, nasz kochany synek?! Boże, jesteś niesprawiedliwy!!!”. Tymczasem nic. Jakby czekanie zmroziło serca domowników.

Procedura postępowania ze zwłokami musiała odbyć się według ogólnego prawa. Eleonora Staverson, mimo licznych protestów, musiała wraz z mężem wejść do chłodni, by zidentyfikować ostatecznie, czy to było ich dziecko. Dopiero teraz, gdy żona prezydenta zobaczyła na własne oczy bezwładne ciało swojego dziecka, wylała emocje, które tłumiła przez tyle czasu. Nie pomogły środki uspokajające, rozmowy ze światowej sławy psychologiem. Jak dla każdej matki, liczyło się dla niej tylko dziecko.

Pogrzeb był kameralny. Żadnej telewizji ani osób trzecich. Najbliższa rodzina. Przy ostatnim pożegnaniu obecna była także Lucilla. Nie, nie była to delegacja ze służby pałacowej. Kobieta przyszła z własnej woli, miała pozwolenie prezydenckiej pary, podobnie jak ona, pogrążonej w smutku, żalu i rozpaczy. Najrozmaitsze osobistości – zaczynając od prezydenta, kończąc na Staversonie seniorze (poprzedni prezydent USA) – wszyscy byli inni niż w telewizji. Byli prawdziwi. Wyrażali swoje emocje w sposób nieograniczony. Gromadnie podnosili ręce do Boga, prosząc, by Patrick szybko znalazł się w lepszym świecie, obok Niego.

Na grobie było tyle kwiatów i zniczy, że ledwie się mieściły. Podczas ceremonii pogrzebowej, jako ostatnia pamiątkę złożyła Lucilla. Na czubku kwiatowej góry ułożyła własnoręcznie zrobioną wiązankę, a całość skropiła szczerymi łzami bólu po stracie. Przepraszam, kochanie. To ja powinnam tam leżeć, a nie ty, Bogu ducha winny chłopiec. – wypowiedziawszy te słowa, odeszła.

Prezydencka para nie była w stanie prowadzić spraw politycznych państwa. Sir Feliks zrzekł się stanowiska i ogłoszono nowe wybory. Małżeństwo wyprowadziło się z feralnej rezydencji, życząc tylko szczęścia i radości swoim następcom. A Lucilla? Mogła dalej pracować w pałacu, ale jej, podobnie jak Staversonom, kojarzył się on z tragedią. Wyprowadziła się. Podążając wolno do bramy, odwracała się kilkakrotnie, zerkając na miejsce, któremu poświęciła swoje najlepsze lata. White Heaven... – przeczytała na tabliczce przed bramą – teraz zostało splamione grzechem. – dokończywszy zdanie, schowała do torby zdemontowaną przez siebie tabliczkę. Rzucając ostatnie spojrzenie na białą rezydencję, ruszyła w nieznane.


Źródło - Opowiadania.pl
AUTOR: marihuana

Jest ilość i jakość :mrgreen: :twisted: :buford:
_________________
...Odkąd ciebie brak na nierdzewną stal spada gorzka łza....
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group